piątek, 18 stycznia 2019

#41 Oto nadszedł ten dzień - wyobrażenia a rzeczywistość, czyli historia porodu

ciąża, poród, Parenting, historia, wspomnienia, skurcze, papierki lakmusowe, położna, porodówka,

Tutaj pisałam o wyprawce do szpitala, przelewając na bloga garść moich wyobrażeń co do tej niezapomnianej chwili. Tutaj, tutaj i tutaj z kolei opowiadałam o trzech trymestrach naszej wspólnej, dziewięciomiesięcznej drogi prowadzącej do kulminacyjnej chwili - porodu. Co przyniosła rzeczywistość? Czy choć odrobinę miała wspólnego ze snutymi przez kilka ostatnich miesięcy ciąży wyobrażeniami? 


„Do szpitala masz jechać dopiero w chwili, kiedy skurcze będą tak silne, że zgięta w pół nie będziesz mogła ani się wyprostować, ani złapać tchu” 


- mówiła położna, na której opiekę się zdecydowaliśmy. 

„Mają trwać conajmniej 50 sekund i pojawiać się co 5-7 minut - wtedy dzwonisz do mnie, a ja wiem, że na spokojnie mogę wyjeżdżać z domu, bo u pierworódek poród trwa zazwyczaj 10-16 godzin”. 


14 styczeń 2018r., niedziela rano. Wcześnie rano. Szósta lub chwilę po. Ciąża donoszona, 39 tydzień z hakiem. Budzę się z powodu lekkiego bólu podbrzusza i leżąc z kołatającym sercem, oczekuję kolejnego znaku… skurczu? Tak dziwnie o tym mówić, a co dopiero myśleć: oto ja, jeszcze w dwupaku, nie przywykłam przecież do myśli, że lada dzień mogę być - a nawet powinnam być - mamą. A jednak bóle nadchodzą, i nie potrafiąc przestać się stresować, chyba sama je wywołuję. No dobra, ale „masz się zginać w pół i nie potrafić wyprostować”. Leżę przecież, i choć boli, to w pół się nie zginam. Ale przerwy między bólami są jakieś krótkie. Ściągam aplikację do mierzenia częstotliwości skurczów, sama nie potrafiąc policzyć do 10. O cholera - co 5-6 minut! No dobra, spokojnie: „masz się zginać w pół”! Wstaję, idę zrobić siku z zamiarem rychłego ponownego przymknięcia powiek. Coś mi jednak nie gra, bo już w toalecie mam wrażenie, że jeszcze nie sikam, a już coś mi leci. Co jest? Mózg mi sie lasuje? Eee… coś mi się z tego stresu pomyliło. Ups, znów ból. Wracam do łóżka, jeszcze nie zawiadamiając męża. Bóle, choć nieregularne, pojawiają się w odstępach 5-10 minut i trwają około 30 sekund. Zaniepokojona po godzinie budzę męża sygnalizując, że CHYBA mam skurcze, ale przecież nie zginają mnie w pół, potrafię się wyprostować i choć regularne, nie trwają dłużej niż 30 sekund. 

„W dniu porodu zjedz porządne śniadanie” 

- mówili. 

Mimo trosk męża, by jechać do szpitala, we względnym spokoju jemy śniadanie, obmyślając plany na dalszą część dnia. Zapewniam męża, że nie chce jeszcze jechać, bo w szpitalu pewnie doświadczę „syndromu izby przyjęć”, a poza tym „pierworódki rodzą 16 godzin” i pewnie te bóle to jeszcze nie skurcze porodowe, a Braxtona-Hicksa. Poza tym już robią się mniej regularne. Ale hola hola! Co idę siku, to „sikam” więcej niż mi się wydaje. Idę po papierki lakmusowe - dzięki Bogu (po przygodach ze szpitalami we wcześniejszych miesiącach ciąży) się w nie zaopatrzyłam. I co? Zabarwiły się na ciemnozielony, przechodząc w lekki błękit. Razem kombinujemy nad kolorem papierka, nie dochodząc do żadnego wniosku. Skurcze, choć już nieregularne, trwają nieco dłużej i bardziej dają się we znaki. Chodzę co chwila siku, ale tym razem jesteśmy pewni co do koloru papierka: nie jest ciemnogranatowy, ale jest wyraźnie niebieski. Sama już nie wiedząc, czy winowajcą tego odczucia jest stres, około 11 dzwonię na Izbę, opisując swoje dolegliwości z nadzieją, że powiedzą, czy jechać, czy zostać w domu. Uuufff - radzą zostać. Ale dzwonię do położnej: „Zaczęło się, ale jak nie zginają w pół, nie trwają 50 sekund, to ja na spokojnie skończę gotować obiad, pójdę do kościoła, zjem z rodziną i do ciebie zadzwonię" - powiedziała położna. Ok, to włączamy odcinek „Wikingów”. 


Niewiele jednak z niego wiem, bo skurcze czasowo odbierają mi świadomość, a ja za wszelką ceną staram się powstrzymywać zwijanie w kłębek na kanapie, testując, czy to już „zgina mnie w pół” i „nie potrafię się wyprostować”, czy jeszcze nie. Okazuje się, że jeszcze potrafię. Wody ciągle się delikatnie sączą przy każdym skorzystaniu z toalety. „Nie jedź za prędko, bo wystraszysz skurcze” - myślę. „Weź prysznic - jak skurcze zelżą, to jeszcze jest za wcześnie”. Biorę więc za radą położnej: w trakcie kąpieli wydają się mniej odczuwane, "więc za wcześnie” - myślę. Ale wody nie dają mi spokoju. Jest 14, a one sączą się od 8 godzin. Zaniepokojona i nieświadoma ich pozostałą ilością, stwierdzam, że jedziemy. Mąż - w przerwach między skurczami - pomaga mi się ubrać, pakuje do auta walizki i ruszamy. W samochodzie skurcze wyraźnie słabną.

Na izbie przyjęć kolejka, ale z podejrzeniem zbliżającego się porodu zostajemy wpuszczeni wcześniej. Papierologii wydaje się nie być końca. Dane osobowe, cały wywiad przebytych chorób, tatuaże, kolczyki, uczulenia… a skurcze znów przybierają na sile, czasowo odbierając mi mowę i myślenie. Wreszcie zostaję podpięta pod ktg, które jednak mimo moich odczuwalnych bólów, nic nie wykazuje. Gdy po 20 minutach z bólu wbijam paznokcie w kozetkę, w komputerze pielęgniarki zaczyna coś piszczeć. „Ktg nie wykryło, ale dziecko poczuło ten skurcz” - mówi i dzwoni po doktora. W gabinecie obok - o zgrozo - znów papierologia, znów podobny wywiad, i znów chwilami przerywam udzielanie odpowiedzi czując w głowie jakieś otępienie, a w ustach zesztywnienie języka. Pani doktor cierpliwie przeczekuje te kilkadziesiąt sekund przerw. „Proszę się rozebrać i położyć na fotelu… rozwarcie 4 cm, odpływanie wód płodowych podbarwione krwią. Poród postępuje”. „Boże” - myślę sobie, chwilami odpływając z bólu, ciągle jednak - z przyzwoitości chyba - nie zginając się w pół. Po wyjściu z gabinetu dzwonię do położnej, a pielęgniarka prowadzi mnie do toalety, gdzie robi lewatywę. Spędzam tam niemal godzinę. Zabieg nie podziałał na moje jelita w tak ekspresowym tempie, jak się spodziewałam po obserwacji i opowiadaniach koleżanek w poprzednich szpitalach, a częste skurcze nie pozwalały „skupić się na robocie”. Mój godzinny seans przerywany jest co chwila pukaniem zaniepokojonego męża i pielęgniarki. „Nie chcę urodzić do toalety” - myślę ze łzami bólu w oczach, ale wreszcie udaje się zakończyć ten pobyt, zebrać nieco sił, by po skurczu wyjść i dojechać na salę porodową - już zginając się w pół. 


Godzina coś koło 16, na sali ja, mąż i chwilami położna oraz fotel porodowy, ktg i jakieś sprzęty. Zalecenia położnej, by chodzić, spacerować. Na immersję już za późno - poród za szybko postępuje. Podano mi antybiotyk z uwagi na wcześniejsze odpływanie wód. Jeść nie mogę - na wypadek gdyby poród miał się jednak zakończyć cesarką. Tylko woda. Chodzimy sobie po korytarzu, a w zasadzie dreptam miniaturowymi kroczkami podtrzymywana przez męża czując, że dziecko zaraz wyskoczy mi między nogami - rozwieranie szyjki to zupełnie głupie uczucie. Częściej w zasadzie stoję pochylona, podtrzymując się fotela w fazie skurczów, które teraz bezapelacyjnie zginają w pół. Nawet nie wiem kiedy znalazłam się na fotelu porodowym, nie wiem nawet, w którym momencie skurcze zaczęły być nie do wytrzymania - a to ciągle była dopiero pierwsza faza porodu. Położna raz na jakiś czas podpina pod ktg i sprawdza rozwarcie, w którejś chwili stwierdzając, że jeszcze odrobina i syn będzie na świecie. Faktycznie, „odrobinę” trwało, kiedy skurcze przybrały wyraźnie odczuwalną zupełnie inną postać - rozpoczęła się faza skurczów partych. Tej fazy nie pamiętam, choć byłam w stu procentach wszystkiego świadoma i nie podano mi żadnych farmakologicznych ani niefarmakologicznych metod łagodzenia bólu. Upłynęła pod znakiem poleceń położnej: „przyj” - „nie przyj” - „oddychaj” - „wstrzymuj” - „wdech” - „wydech”. Teraz, po czasie przywołuję w pamięci moment, gdy nagle wokół zjawiło się mnóstwo nowych przedmiotów i ludzi: na pustą salę wjechały nagle jakieś sprzęty, łóżko wraz ze mną pochyliło się w inną stronę, zapaliły się światła, zjawiła się pani doktor, zjawił się ktoś jeszcze… położna kazała nie przeć, ale skurcz był tak niemożliwy do powstrzymania, że… przy głośnym chluście wód na podłogę, syn znalazł się na świecie ;-) Położono mi Go na brzuchu, a jedyne co pamiętam, to trzęsienie nóg nie do opanowania, chudziutkie udo syna, za które w amoku uchwyciłam i pochwały położnej, że jestem stworzona do rodzenia. Faza skurczów partych trwała tylko 32 minuty. 

ciąża, poród, Parenting, historia, wspomnienia, skurcze, papierki lakmusowe, położna, porodówka,

Wiecie co? Celowo opisuję wydarzenia kilka miesięcy po porodzie. Zarzekałam się, że uczucia skurczów nigdy nie zapomnę, że łożysko wcale nie „wyskoczyło samo”, a już na pewno nie bezboleśnie, że do końca życia będę czuła każde wbicie igły i przeciąganie nici, a nawet moment znieczulenia, że zawsze będę pamiętała ten ból przy siadaniu i każdym ruchu. I co? I nie pamiętam! Nic a nic! Pamiętam, że bolało, że bolało tak, że nie potrafię porównać tego do żadnego innego bólu, i na tym kończą się moje wspomnienia. Opisałam poród od najgorszej strony, od strony bólu, który bardzo szybko został wyparty przez mocniejsze, weselsze doznania. Poród został więc oswojony, a wszystkie „smaczki” przeczytane na forach, zasłyszane od znajomych i koleżanek nagle przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Jeśli którąś z czytelniczek przestraszyłam, to szybko służę wyjaśnieniami: po czasie stwierdzam, że „nie taki diabeł straszny jak go malują”.


A czy coś z moich wyobrażeń z wcześniejszych wpisów się sprawdziło? Co do garderoby, o której wspominałam tutaj, w moim przypadku koszula zupełnie nie została pobrudzona. Szlafrok i skarpetki owszem, przydały się już na sali porodowej. Mimo że było tropikalnie ciepło, w ostatniej fazie mój organizm zaczął wariować i wysyłać przeróżne znaki: raz było mi upalnie, innym razem szczękałam zębami z zimna i przypuszczam, że nawet przykrytej trzema kołdrami byłoby mi zimno. Biedny mąż przykrywał mnie i odkrywał, biedak jeszcze nieraz obrywając za… żywota ;-) Ponieważ poród postępował szybko, nie przydały się takie elementy jak olejek do masażu, góra od stroju kąpielowego czy przekąski. Te za to pochłonęłam prawie w całości tuż po porodzie, jeszcze przed kąpielą, leżąc z Małym przyssanym do piersi na łóżku. Dobrze, że zapakowałam jedynie batoniki o zdrowym składzie, bo gdybym miała jakiekolwiek inne, pożarłabym i te bez chwili zastanowienia, byle by tylko JUŻ, w tej chwili coś znalazło się w moim żołądku. Wkładki laktacyjne i laktator również okazały się niepotrzebne, za to po siateczkowe majtki mąż musiał podskoczyć jeszcze do apteki, a kilka podkładów dowieźć. Bezapelacyjnie hitem była pomadka, bo usta naprawdę wysychały, doprowadzając mnie do szału (w momentach chwilowej świadomości). Wody z dziubkiem to też absolutny must-have, przede wszystkim już po porodzie, kiedy trzeba dużo pić, a trudno się schylać po ciężką 1,5 litrową butlę, bo każdy ruch wzmaga grymas bólu na twarzy. Apelowałam także o wzięcie przyborów do makijażu. To był strzał w dziesiątkę, bo już pierwszego ranka przez drzwi sali wychylił się… fotograf. Cieszę się, że na pierwszym pamiątkowym zdjęciu z Maluszkiem mam choć odrobinę wytuszowane rzęsy, choć wcale niełatwo było je umalować, a w zasadzie obolałej zwlec się z łóżka, a nawet ruszyć ręką po kosmetyczkę ;-) Woda termalna przydała się także dopiero po porodzie, ponieważ mój organizm na wprowadzoną wcześniej penicylinę zareagował wysypką i świądem na całym ciele, a najbardziej we wszystkich zgięciach ciała i w obrębie twarzy. Mgiełka przyjemnie chłodziła, przynosząc choć kilkusekundową ulgę, choć szybko poprosiłam lekarza na obchodzie o zastrzyk przeciwuczuleniowy, bo bym się chyba zadrapała. 

Jeśli chodzi o rzeczy dla noworodka, pieluszek mieliśmy aż nadto (20 szt), za to ubranek przydało nam się więcej - jako niewprawieni rodzice, nie „złapaliśmy” siku (a nasz wychuchany dzidziuś nie będzie przecież leżał w posikanych!), a i kupa odrobinę „wyjechała”, brudząc wszystko naokoło :D Niedrapków radzono nam nie używać: paznokcie noworodka są zaskakująco długie, ale tak miękkie, że naprawdę wątpię, by mógł sobie zrobić jakąkolwiek krzywdę. Poza tym konsultantka laktacyjna, która mnie odwiedziła kolejnego dnia, powiedziała ważną uwagę: palce dziecka należą do dziecka i już w brzuchu sobie je ssał, więc dlaczego by mu je sztucznie zasłaniać?

Zapomniałam zabrać power banku, który radzono mi wziąć w komentarzach do posta o wyprawce szpitalnej. Mocno ułatwiłby mi życie, ponieważ ładowarka, choć nie było problemów z podłączeniem jej, strasznie się plątała, sterczący kabel mnie denerwował, abstrahując już od tego, że podłączenie go do kontaktu znajdującego się nad głową było niezwykle problematyczne i… bolesne (przecież po porodzie ledwo potrafiłam sięgnąć do szafki stojącej 10 cm ode mnie). 

A wy dziewczyny? jakie macie wspomnienia z Waszego porodu? A może macie go dopiero przed sobą? 



21 komentarzy:

  1. Aplikacja do mierzenia skurczów? Pamiętasz może nazwę ? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. Nie, zupełnie nie. Ale wystarczy wpisać w AppStore lub innym sklepie „contractions” i wyskakuje masa takich aplikacji :-)

      Usuń
    2. Na iphona jest taka: Labor Signs Contraction Timer do znalezienia w Appstore. Korzystałam.

      Usuń
  2. Gratulacje! Cudowne zdjęcia :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Najważniejsze, że wszystko przebiegło pomyślnie. Życzę dużo zdrówka dla Ciebie i maleństwa :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ciekawy blog i fajne inspiracje!

    OdpowiedzUsuń
  5. fajnie tu u Ciebie! blog warty polecenia :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Lubię czytać takie wątki! miło spędzam czas na tym blogu!

    OdpowiedzUsuń
  7. warto było zajrzec na tego bloga

    OdpowiedzUsuń
  8. To na pewno wspaniałe przeżycie dla obojga rodziców. Bardzo fajnie to opisałaś.

    ---
    https://orbiter.com.pl/wczasy-z-prawem-jazdy/

    OdpowiedzUsuń
  9. Świetnie się czyta twoje wpisy

    OdpowiedzUsuń
  10. Udało się Ci się wszystko naprawdę dobrze opisać

    OdpowiedzUsuń
  11. Bardzo lubię zaglądać na Twojego bloga. Oby jak najwięcej takich wpisów.

    OdpowiedzUsuń